Czy muzyczny dramat obyczajowy „Giselle. Prawdziwie oddany” to dla Ciebie powrót do korzeni?
Niezupełnie. Faktycznie wracam po latach do pisania o muzyce, ale nigdy wcześniej nie tworzyłem muzycznej beletrystyki. Biografie to inny świat, trzeba gromadzić fakty i twardo się ich trzymać, tymczasem „Giselle” jest historią przeze mnie wymyśloną, co daje zupełnie inne możliwości.
To znaczy?
Zamierzam w cyklu „Giselle” w atrakcyjny, przystępny i wciągający sposób opowiedzieć o świecie rocka od kulis. Oczywiście całość jest maksymalnie uwiarygodniona i uczciwie osadzona w czasie, ale to, że fabułę i bohaterów wymyślam daje mi możliwość wrzucenia do jednej historii różnych odniesień i nawiązań do wielu rzeczywistych postaci i dróg artystycznych. Dzięki temu opowiem o losach długowiecznego zespołu od samych jego naiwnych, ryzykownych początków, krok po kroku, pokazując jakie problemy, pokusy, ale też radości czekają na każdym etapie rockowej wspinaczki, często pod prąd muzycznym modom.
Akcja zaczyna się w 1997 roku w Londynie. Dlaczego akurat wtedy i czemu Londyn, a nie Wrocław?
Kocham Wrocław, tu się urodziłem i żyję ponad czterdzieści lat. Uważam, że to miasto ma wielki literacki potencjał, ale pełnokrwista rockowa przygoda nie mogłaby się odbyć we Wrocławiu. Z przyjemnością kilka lat temu umiejscowiłem tu kryminał „Plagiat”, co znakomicie zagrało i umożliwiło mi na tle intrygi pokazać kilka twarzy aktualnego Wrocławia, ale w tym przypadku zupełnie naturalnie postawiłem na stolicę Anglii, kolebkę rocka. Zrobiłem to, by uwiarygodnić historię, poniekąd też oddać hołd temu miastu, przypomnieć o pewnej nostalgii za swingującym Londynem końca lat 60. ubiegłego wieku… A rok 1997 głównie dlatego, by mieć ponad dwadzieścia lat do początku pandemii C19. Planowałem ten cykl w okresie lockdownu i nie mogłem jeszcze wiedzieć, ile to potrwa. Nie chciałem, żeby to zamieszanie wdarło mi się do któregoś z kolejnych tomów „Giselle”. Poza tym w 1997 roku ukazała się „Calling All Stations”, ostatnia studyjna płyta mojego ukochanego Genesis, co dla mnie zamykało pewien rozdział w historii rocka.
„Prawdziwie oddany” to literacka materializacja twojego muzycznego marzenia?
Myślę, że tak. Lubię artystów, którzy walczą o swoje miejsce w świecie popkultury, ale niespecjalnie chcą przestrzegać zasad komercji literka po literce. Wolą być trochę na opak, bardziej w zgodzie ze sobą i swoimi potrzebami niż z regułami rynku, chcą realizować własne wizje artystyczne w taki sposób, by mimo wszystko trafić „pod strzechy”. To mój ulubiony typ twórcy i właśnie między innymi o takich twórcach opowiadam w najnowszej powieści.
Ta charakterystyka pasuje do Genesis i Riverside, najważniejszych dla Ciebie zespołów. A czy do Ciebie jako pisarza również?
To prawda. Zachowując odpowiednią miarę popularności, zarówno Genesis jak i Riverside odniosły sukces prezentując różnorodny, niepokorny artystycznie repertuar, często wymykający się ramom stylistycznym. U mnie, również zachowując właściwą miarę, jest podobnie, choćby ze względu na to, że nigdy nie chciałem zamykać się w jednym gatunku. Napisałem cztery kryminały, powieść sensacyjną o korupcji w polskim futbolu, mroczną dystopię, kilka biografii muzycznych…
Ciężko Cię zaszufladkować.
Z mojej perspektywy to atut. Mocno wierzę w to, że kiedyś mój dorobek złoży się w różnorodny, wartościowy katalog dobrych książek, w którym po pierwsze każdy znajdzie coś dla siebie, a po drugie będzie w tym pewna łącząca nić, która sprawi, że gatunek stanie się mniej ważny od nazwiska autora na okładce.